„Hiacynt” to kryptonim akcji przeprowadzonej przez Milicję Obywatelską w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy na celowniku znaleźli się polscy homoseksualiści. Oficjalnie tłumaczono, że chodziło o przeciwdziałanie epidemii AIDS, a także zwalczenia prostytucji i wreszcie, ochronę samych homoseksualistów. Ale jak łatwo się domyślić, prawdziwym celem było zebranie obyczajowych haków. Film Domalewskiego, na co wskazuje sam tytuł, nawiązuje do tamtej historii, ale nie wchodzi za bardzo w politykę. I dobrze, bo nie byłoby już na to miejsca. Czyli mamy lata osiemdziesiąte, środowisko LGBT i milicjantów, którzy zaczynają zajmować się śledztwem dotyczącym morderstwa jednego z homoseksualistów. Wkrótce okaże się, że nikomu tak naprawdę nie zależy na znalezieniu winnego. Przynajmniej nie tego prawdziwego. Ważniejsze jest zamknięcie sprawy i odłożenie teczki na półkę. Tylko, że jeden z milicjantów, młody Robert (Tomasz Ziętek) nie chce się z tym pogodzić. I zaczyna drążyć na własną rękę.

„Hiacynt” to kryminał, ale opowiada jeszcze o kilku innych rzeczach. To opowieść o środowisku LGBT w latach osiemdziesiątych w Polsce. Bardzo ciekawy portret z kilkoma obrazkami i scenami, które po prostu zapadają w pamięć. Gejowska domówka w szarej i ponurej Polsce zmienia się w tych kilka godzin absolutnej wolności. To także historia o dochodzeniu do prawdy o własnej seksualności, poszukiwaniu siebie, miłości, a także relacjach z najbliższymi. Ale proszę nie martwić. To nie jest polska „Tajemnica Brokeback Mountain”. To nie jest opowieść obyczajowa. Tutaj wątek kryminalny cały czas znajduje się na pierwszym planie. Intryga jest ciekawa, chociaż prosta. Ale się broni i daje frajdę. I znowu, jest tam kilka scen (jazda z taksówkarzem za podejrzanym samochodem, wizyta w willi czy wreszcie finał), które naprawdę zapadają w pamięć. Nie są może spektakularne, ale nakręcone w intensywny, przemyślany sposób.  

Zresztą o realizacji tego filmu trzeba powiedzieć kilka słów, bo jest strasznie ciekawa. Akcja dzieje się w Warszawie, w latach osiemdziesiątych i jestem pewien podziwu dla pomysłowości scenografów. Wyszukanie tych wszystkich plenerów, żeby nie było widać w nich śladów współczesności (z tego powodu zapewne większość akcji dzieje się w nocy), było pewnie nie lada wezwaniem. Osoba znająca stolicę zresztą pewnie rozpozna większość z nich. Wnętrza natomiast to już lata osiemdziesiąte pełną gębą. Meblościanki, plakaty z zachodnich czasopism, tapczany i fotele, które znamy z mieszkań własnych dziadków.

Jeśli chodzi o aktorów, to wiele osób zachwyca się  Tomaszem Ziętkiem. I faktycznie, są powody. Tam gdzie trzeba gra twardziela. W innych scenach jego postać robi się spokojna, wręcz delikatna. Dla mnie jednak ten film „wygrał” Tomasz Schuchardt, który odgrywa Wojtka, starszego milicjanta, który początkowo pracuje z Robertem nad sprawą zamordowanego homoseksualisty. Absolutnie kradnie każdą scenę ze swoim udziałem i bardzo żałuję, że nie dostał więcej ekranowych minut. Świetna jest też Ada Chlebicka w roli Halinki, narzeczonej Roberta.

Wreszcie na koniec kilka słów o Marcinie Ciastoniu, który napisał scenariusz do tego filmu. Scenariusz, o którym było głośno na długo wcześniej, zanim zabrano się do jego realizacji. Znajomy producent powiedział mi, że to jest nazwisko, na które trzeba zwrócić uwagę. I uważam, że miał rację. Ten scenariusz ma po prostu ręce i nogi, jest logiczny, jedno wynika z drugiego. Osobiście trochę popracowałbym bardziej na motywację bohatera w pierwszej części filmu, ale to jest drobna uwaga.

„Hiacynt” jest do zobaczenia na Netfliksie. Jeśli więc nie wybieracie do kina na nowego Bonda, Venoma czy inny blockbuster, a wolicie wieczór spędzić przed telewizorem, to wiecie już Państwo, co włączyć. „Hiacynt” to mądry, gatunkowy film. Gęsty, mroczny, miejscami nieprzyjemny, ale przyjemnie satysfakcjonujący.