„Biała odwaga” to piękna pocztówka z Zakopanego

Trudno jest nie zauważyć, że „Biała odwaga” pierwotnie miała być filmem o górach i wspinaczce. Tatry pokazano na ekranie w pełnym majestacie, a Filip Pławiak wypadł na skalistych zboczach aż nadto wiarygodnie – jeśli doskwiera wam lęk wysokości, wiedzcie, że niektóre ujęcia ogląda się jak najlepszy horror. Wątek niemieckiej teorii o wspólnych korzeniach wszystkich ludów górskich nie był więc u Marcina Koszałki punktem wyjścia. Reżyser obawiał się, że na zamiłowania do zdobywania surowych górskich masywów nie zbuduje angażującej fabuły. Właśnie dlatego, podobnie jak rezygnujący ze wsparcia dublerów Pławiak, nabrał w dłonie nieco magnezji i porwał się na temat, którego nikt do tej pory nie podejmował. Przynajmniej na polu artystycznym, bo Goralenvolk bywało już omawiane w tekstach naukowych. 

„Biała odwaga”, choć osadzona w trudnej rzeczywistości II wojny światowej, ostatecznie stała się melodramatyczną opowieścią o miłości i braterskim sporze. Próby przekabacenia górali na niemiecką stronę ukazano w nieco encyklopedycznym tonie. Odhaczone zostają wszystkie wątki, o jakich można przeczytać w Wikipedii. Jedni stwierdzą, że historia została potraktowana uczciwie – bez prób wykorzystania politycznego kapitału i wzbudzenia sensacji. Inni woleliby, aby Niemcy nie narzekali bez ustanku na nikłe zaangażowanie kolaborantów, nawet jeśli brak zapału był zgodny ze stanem faktycznym. 

Goralenvolk nie taki kontrowersyjny

Czy „Biała odwaga” rzeczywiście „rozlicza się” z niechlubnym epizodem Podhala? Raczej pyta, czy górale mają więcej powodów do wstydu od całej reszty. Okropieństwa konfliktu zbrojnego od początku budzą grozę w bohaterach. Każdy z nich kładzie je na szali i decyduje, co przeważy – strach i troska o swoich najbliższych, uniwersalne wartości moralne? Oczekiwanie, że postawieni pod ścianą ludzie zawsze dokonają szlachetnych wyborów, jest naiwne. Zdarzają się więc postaci zagarniające żydowskie majątki na Krupówkach, jak i takie, które za żadne skarby nie podpiszą kenkarty i będą z narażeniem życia działać na trasach przerzutowych jako kurierzy tatrzańscy. 

Znalazło się miejsce i dla bohaterów napisanych na kanwie życiorysu Wacława Krzeptowskiego, jak i reprezentantów krakowskiej bohemy i całego przekroju Niemców – od tych bezwzględnych, bez oporów podporządkowujących się rozkazom, po tych, których stać na odrobinę refleksji. W „Białej odwadze” mamy do czynienia z nietypowym dla kina spojrzeniem na wojnę – osadzonym z dala od Warszawy, bliżej obozu Auschwitz-Birkenau, ale bez większej świadomości rozgrywającej się tam tragedii (w jednej ze scen Jędrek zapewnia żydowską rodzinę, że są wywożeni do przygotowanych dla nich w Krakowie mieszkań).

Najciekawsza, szczególnie dla kogoś wychowanego na kompletnym nizinach, jest cała otoczka, a może raczej to, co w zamyśle reżysera od początku miało stanowić sedno filmu. Tańce nad Morskim Okiem nie porywają może aż tak jak hulanki w „Chłopach”, jednak te pierwsze powstały na tle prawdziwej natury z poszanowaniem słusznie narzuconych przez Tatrzański Park Narodowy obostrzeń, a drugie na green screenie. Poza tymi elementami folkloru, które pozostały z nami do dziś – z białym misiem z Krupówek na czele – mieliśmy też wgląd w typowe uroczystości weselne i tradycyjny pochówek.

Koniec końców „Biała odwaga” to przede wszystkim góry. Dla nich warto wybrać się do kina. A także dla niesamowitego związku, jaki tworzą z zamieszkującymi ich podnóża ludźmi. Na tym malowniczym płótnie bohaterowie przeżywają wewnętrzne rozterki i podejmują łamiące serca decyzje. Mimo wysiłków Filipa Pławiaka, Sandry Drzymalskiej i Juliana Świeżewskiego napięcie nie zawsze ściska żołądek i niekiedy pozwala oddalić się emocjonalnie od rodzinnych niesnasek. Ostatecznie największym dramatem Zawratów okazało się to, że po jednym okupancie przychodzi kolejny. Jedne mundury chowa się na strychu, inne pali. Tylko pokryte śniegiem szczyty pozwalają raz na zawsze przejąć kontrolę nad własnym losem.