Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, z okazji premiery „Kota w butach”, miałeś status megagwiazdy. Każdy reżyser kina akcji chciał mieć cię w obsadzie. Teraz mam wrażenie, że twoja kariera wyhamowała, i to na twoją własną prośbę.

To był właśnie ten moment, kiedy zdałem sobie sprawę, że życie zaczyna mnie trochę przytłaczać swoim tempem. Bardzo dobrze pamię- tam ten okres, o którym mówisz. Zdajesz sobie sprawę, że udzieliłem wtedy dwustu siedemdziesięciu dziewięciu wywiadów w dziewięć dni? I nie odbyły się one tak jak teraz — przez komputer z powodu pandemii. Jeździłem po całym świecie, w każdym kraju byłem tak naprawdę przez kilka godzin, by porozmawiać, po czym wsiadałem do samolotu i leciałem dalej. To był obłęd. Teraz moje życie zwolniło. Skupiam się w nim też na innych rzeczach.

Od ćwierć wieku współtworzysz markę perfum — Antonio Banderas. Na wiosnę ukazała się nowość — The Icon, czyli zapach godny ikony kina.

Czy ja wiem, czy można mnie nazwać ikoną kina? 

Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy oglądałem, jak w „Desperado” likwidowałeś przestępców. Moje dzieciaki, które dopiero idą do szkoły podstawowej, znają cię jako pana Corteza z „Małych agentów”. Jeśli to nie świadczy o tym, że jesteś ikoną, to nie wiem, co musiałbyś jeszcze zrobić.

Moment, w którym powiedziałeś, że oglądałeś mnie w kinie jako chłopiec, właśnie mnie zniszczył. Uzmysłowił mi, jak szybko leci czas i jaki jestem stary (śmiech). No dobrze, przekonałeś mnie. Przez moją pracowitość i fakt, że do tej pory zagrałem w ponad stu filmach, stałem się bardziej rozpoznawalnym aktorem dla różnych pokoleń niż niektórzy z moich utalentowanych kolegów. Nie dałeś się złapać na moją skromność. Muszę nad tym jeszcze popracować (śmiech). Ale wracając do tematu, to ja już skończyłem z tamtym życiem. Kiedyś chciałem grać, grać, grać. Nieważne, co, byle być w ciągłym ruchu i przed kamerą. Teraz patrzę na życie dużo krytyczniej. Cenię swój czas. Dlatego wybieram projekty rzadziej, ale za to takie, które sprawiają mi przyjemność.

Odnoszę wrażenie, że niepotrzebnie starasz się odciąć od swoich wspaniałych ról.

Trochę tak jest. Nie lubię patrzeć za bardzo wstecz, bo wtedy się gubię. Tracę sprzed oczu to, do czego obecnie dążę. Nienawidzę tego uczucia, więc staram się go unikać.

Powinieneś być dumny z tych ról, bo sprawiają one, że widzowie z chęcią wracają do niektórych fimów. Część z nich stała się już klasyką kina.

Może podchodzę do tego zbyt krytycznie. Są takie produkcje, jak „Maska Zorro” czy „Prawo pożądania” Almodóvara, z których jestem niezwykle dumny. Wiem, że te filmy miały bardzo pozytywny odbiór. Jednak nie chcę się do tego uczucia za mocno przywiązywać, bo ist- nieje prawdopodobieństwo, że zawróci mi ono w głowie. Że mentalnie utknę w tym wycinku mojej kariery, kiedy byłem na samym szczycie i przestanę zdawać sobie sprawę z tego, że to już minęło. Widzisz przecież wiele gwiazd, które jakoś nie przyjmują do wiadomości, że szczyt ich popularności minął. Nie chcę, by to mnie spotkało, a wiem, że może.

Mówisz tak, jakbyś siedział w domu na bezrobociu, bez perspektyw na zatrudnienie przy dużych czy małych projektach, a to przecież nieprawda. W tym roku do kin trafiła komedia „Bodyguard i żona zawodowca”, gdzie znów grasz u boku Salmy Hayek. A za rok zobaczymy cię w wysokobudżetowym „Uncharted” na podstawie gry PlayStation.

I wiesz co? W obu gram czarny charakter. Nie wiem, co się zmieniło w moim życiu, ale nagle wszyscy postrzegają mnie jako idealnego przestępcę lub mordercę. Już nie jestem tym krystalicznym bohaterem, który ratuje świat. Teraz trzeba go przede mną chronić! (śmiech) Ale sprawia mi to straszną frajdę, bo mogę grać z takimi ludźmi jak Samuel L. Jackson, Tom Holland czy Ryan Reynolds. Jednak to, co teraz powiem, może się nie spodobać wielu osobom, ale trudno, dla mnie większą wartość mają małe niskobudżetowe produkcje, w które się w pełni angażuję. Może nie zarobią miliona dolarów na całym świecie, ale wiem, że widzom się one spodobają. Jednym z takich projektów jest „Competencia Oficial”, gdzie gram razem z piękną i niezwykle utalentowaną Penélope Cruz. Nie mogę się doczekać, gdy trafi on do widzów. Wiesz, kogo tam gram? Aktora. Człowieka z jednej strony kompletnie innego niż ja, a z drugiej bardzo mi bliskiego. Moim zdaniem jest to świetna satyra na nasze środowisko, która dla wielu osób będzie jak pstryczek w nos.

À propos kolegów aktorów. Od kogo nauczyłeś się najwięcej w czasie swojej kariery?

Chyba od Anthony’ego Hopkinsa, z którym grałem w „Masce Zorro”. Uwielbiałem podglądać go, gdy wraz ze swoją asystentką uczył się dialogów. Zresztą to on był jedną z osób, która przekonywała mnie wtedy, że granie czarnych charakterów daje aktorowi większą swobodę, bo te postaci są niezwykle złożone. Nie wierzyłem mu wtedy. Teraz wiem, że miał rację. Ale wracając do twojego pytania. Hopkins siadał z asystentką i nieustannie powtarzał tekst. Nie rozumiałem, o co chodzi. Po co on się tego uczy jak wierszyka. Zrozumiałem dopiero na planie. Gdy on wchodził, nie myślał o tekście, bo recytował go automatycznie. To były już jego słowa. On w czasie wypowiadania ich skupiał się nad sposobem mówienia. Emocjami i tembrem głosu. Dlatego gdy oglądasz np. „Ojca”, masz ciarki na plecach. To tylko jedna z rzeczy, jakich się nauczyłem, podglądając tego mistrza.

Podoba ci się, jak kino ostatnio się zmieniło? Na dużym ekranie dominują superprodukcje przeładowane efektami specjalnymi i jest coraz mniej miejsca na małe kameralne opowieści, które zaczynają szukać swojego szczęścia raczej na festiwalach niż w salach kinowych.

Będę teraz z tobą absolutnie szczery i mam nadzieję, że ciężaru tej odpowiedzi nie będę musiał nosić na swoich barkach do końca życia. Oglądając te wszystkie produkcje o superbohaterach, nudzę się ogromnie. Nie będę teraz rzucał nazwami, ale z ostatniego seansu wyszedłem gdzieś po 15 minutach. Nie byłem w stanie tego znieść. Rozumiem, że powstają one dlatego, że zarabiają coraz więcej pieniędzy i gdy powstawały co jakiś czas, kompletnie mi to nie przeszkadzało. Ale tak jak powiedziałeś, ostatnio produkcje tego rodzaju zdominowały kino i mam wrażenie, że niczym anakonda powoli zaczynają je miażdżyć. Ludziom powoli przestaje się chcieć na nie chodzić, a alternatywy na dużym ekranie nie ma. Zostaje domowa kanapa, a to nie to samo. Dlatego stałem się tak ogromnym fanem kina europejskiego, które nie opiera się na ogromnych budżetach. Tu liczy się historia i emocje, a nie fajerwerki. Musisz wiedzieć, że kino składa się z dwóch rzeczy: sztuki i przemysłu. Reżyser musi umieć połączyć je w jedną całość, by żadna ze stron nie dominowała. Wtedy tworzy się coś ponadczasowego. Filmy, o których rozmawiamy, nie utrzymają się w świadomości widzów na długo. Poza tym — mrugniesz w nieodpowiednim momencie lub wyjdziesz do łazienki i okazuje się, że nie zobaczyłeś sceny wartej dwadzieścia milionów dolarów. To są jakieś obłędne kwoty!

Robert Rodriguez potrafił połączyć efekty specjalne z ciekawą historią. Wystarczy wspomnieć chociażby „Sin City”. 

Nie tylko Robert tak potrafi. Weźmy twórczość Quentina Tarantino. To jest człowiek, dla którego opowieść jest najważniejsza, ale potrafi też zapewnić akcję. Zauważ jednak, że mówmy o ludziach, którzy wypuszczają jeden film na kilka lat. Dopracowują swoje historie. Nie biorą udziału w tym wyścigu box office’owym. Nie masz u nich poczucia, że oglądasz cały czas ten sam film, a w tych wielkich hollywoodzkich sagach na podstawie pewnych książek mam uczucie, jakbym oglądał cały czas jedną i tę samą historię. To strasznie męczące.

Czyli co? Uratują nas platformy streamingowe?

Co do tego mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony takie platformy jak Netflix czy Amazon nawiązują współpracę z lokalnymi twórcami i tak powstają filmy i seriale, w których polscy twórcy mogą mówić po polsku, włoscy po włosku itp. Jednak w ostatnim czasie tych platform robi się tyle, że normalny widz nie jest w stanie się z nimi wszystkimi zapoznać. Przez co wiele wartościowych treści ginie bezpowrotnie w gęstwinie propozycji. Do tego dochodzi także spadek jakości, a ci giganci są cały czas głodni i potrzebują więcej kontentu, dostarczanego coraz szybciej.

Teraz znów się z tobą podzielę pewną prawdą na temat mojego życia, bo jakoś dobrze się nam rozmawia. W czasie pandemii bywały dni, gdy przedawkowywałem telewizję. Siedziałem na kanapie i oglądałem po siedem, osiem odcinków danego serialu, bo mnie tak wciągnął. Patrzyłem na zegarek, a on pokazywał czwartą nad ranem. I wiesz co? Nie kładłem się spać, tylko odtwarzałem następny, bo chciałem wiedzieć, jak ta historia się kończy. Możesz sobie wyobrazić, jak wyglądałem po kilku tygodniach takiego uzależnienia. Byłem wrakiem człowieka. Trzeba uważać, bo pojawiło się na horyzoncie bardzo niebezpieczne nowe uzależnienie, które na razie mocno bagatelizujemy.

Wyjście do kina nie niosło ze sobą takiego niebezpieczeństwa, bo jest pewnym rytuałem. Musiałeś wyjść z domu, usiąść w ciemnej sali z ludźmi, których nie znasz i przeżyć z nimi pewne emocje. Ale gdy wychodziłeś z seansu, miałeś poczucie, że przeżyłeś coś niezwykłe- go. Oczywiście nie zawsze, ale to się zdarzało. Ze streamingiem tego nie mam. Mało tego. Ja bardzo często nie pamiętam tytułu filmu, który w telewizji obejrzałem. Konsumuję go bezmyślnie.

Obecnie żyjemy coraz szybciej, przez co bardzo dużo rzeczy nam umyka. Dlatego ja staram się zwolnić i nacieszyć życiem, zanim przeleci nam przez palce i będzie na wszystko za późno.